Zapożyczone z bloga Bartosza Stawiarskiego. Kolejny głos w dyskusji na temat współczesnego rynku nieruchomości w Polsce:
Liczne środowiska związane biznesowo z branżą budowlaną (deweloperzy, pośrednicy obrotu nieruchomościami, niemała grupa tzw. ekspertów tudzież często samozwańczych analityków) nieustannie lansują wizję wiecznej hossy na cenach polskich mieszkań, domów i działek budowlanych. Równolegle do tego wykreowanego świata drożejących nieruchomości, niczym po przeciwnej stronie lustra egzystuje drugi, całkowicie odmienny, realny świat podlegający znacznym spadkom cen, wynikającym z nieugiętych prawideł cykli rynkowych. Jak wytłumaczyć to rozdwojenie jaźni i jakie mogą być jego konsekwencje?
Nie byłoby o czym mówić, gdyby powstały przepastny rozdźwięk stanowił jedynie zagadkę dla filozofów. Dużo bardziej kłopotliwy jest wpływ istniejącego od ponad roku rozdwojenia na poczynania pokolenia wyżu demograficznego z początku lat 80., wchodzącego masowo na rynek pracy, zakładającego nowe rodziny i przede wszystkim zmuszonego do szukania własnego kąta. W ciągu zaledwie 2-3 lat wizja posiadania własnego "M" mocno się oddaliła wskutek eksplodujących wycen mieszkań. Trzy-, czterokrotna aprecjacja lokali mieszkalnych w latach 2004-2007 ma swoje źródło nie tylko w poakcesyjnej fali agresywnej spekulacji mieszkaniami w Środkowo-Wschodniej Europie, ale - w przypadku Polski - w kulminacji podaży tanich kredytów hipotecznych, które będą spłacane (a raczej coraz częściej nie spłacane...) na przestrzeni następnych niemal dwóch pokoleń. Od drugiej połowy 2006 r. atmosfera szału przeniosła się na miejskie i podmiejskie grunty pod budownictwo jednorodzinne, które to grunty osiągnęły absurdalne wręcz ceny.
Zwroty typu "konwergencja", "dostosowanie do reguł unijnych" są nadużywane bez opamiętania przy każdej okazji lub nawet bez okazji. Tak się jakoś niefortunnie składa, że niwelacja zapóźnień infrastrukturalnych idzie wyjątkowo opornie, natomiast konwergencja cen rodzimych lokali mieszkalnych z cenami tych zachodnioeuropejskich przebiegła u nas błyskawicznie i to z solidnym naddatkiem. Naddatek ten wynika z faktu, że pomimo dwucyfrowej dynamiki płac przeciętna polska rodzina dziś jest w stanie kupić jeszcze mniejszy ułamek metra kwadratowego niż 4 lata temu, gdyż metr ten cenowo "odjechał" zarobkom. Zdolność kredytowa pogarsza się także wskutek rosnących kosztów kredytu złotówkowego i zaostrzenia bankowych reguł ostrożnościowych w reakcji na światowe zawirowania finansowe oraz słabość m. in. amerykańskiego, brytyjskiego, irlandzkiego i hiszpańskiego rynku nieruchomości (przeceny widać również na Łotwie i Estonii).
Pomimo wymownych sygnałów z zagranicy większość „branżowych proroków” hołduje przekonaniu o niezachwianej zwyżce cen. Celem głębokiego zakotwiczenia lansowanych wizji w świadomości społecznej sugestywnie okrasza się je stosami multimedialnych prezentacji, opracowań zawierających rosnące historyczne słupki oraz jeszcze wyższe słupki w przyszłości. "Nieruchomości nadal będą drożeć" stało się naczelnym hasłem głównych zainteresowanych, wyniesionym przezeń do rangi hymnu.
Tymczasem na skutek konfrontacji ze światem realnym od wiosny 2007 r. owa pozornie niewzruszona fatamorgana zaczęła się zamazywać i rozpływać. W myśl trwania przy jedynie słusznym scenariuszu natychmiast postanowiono ją podtrzymać przy życiu, cerując blednące wizje przy użyciu zwrotów typu: "stabilizacja cen", "mniejsza dynamika wzrostów" lub rzadziej: "korekta", spiesząc z zapewnieniami o nadejściu dalszych zwyżek. Łatwowierne tłumy kupców wymarzonego "M" w stanie deweloperskim (cokolwiek to znaczy - choćby nawet bez podłóg i ścian działowych) po cenach horrendalnych, wziętych z sufitu, zaczęły się przerzedzać, a ci którzy przepłacili muszą wziąć następne kilkadziesiąt tysięcy kredytu aby doprowadzić lokal do stanu "mieszkalności".
Przeplatające się dwa światy u jednych wzbudzają powściągliwość, skłaniają do wyważonej kalkulacji i powodują odłożenie życiowej decyzji o zakupie lokalu; u innych natomiast rodzą rozterki i zapytanie: komu wierzyć? Tu i ówdzie padnie bynajmniej nie pozbawiony sensu zarzut, że statystyki kłamią. Właśnie tutaj tkwi haczyk, na którym zaczepiony jest ów iluzoryczny, medialny, "pierwszy" świat.
Przytłaczająca większość analiz trendów cenowych opiera się na wycenach ofertowych, które są zazwyczaj wyrazem pobożnych życzeń potencjalnych sprzedawców. Żądanie 10 tys. lub więcej za metr kw. lokalu, tudzież 500 zł za metr podmiejskiej działki nędznie skomunikowanej z centrum jest co najwyżej "chciejstwem", z którego strona popytowa od około roku się śmieje. Na takie oferty nikt już nie odpowiada. Jednak te nierealne, życzeniowe ceny sprzedających brane są pod uwagę przy tworzeniu wielu opracowań. Nijak się to ma do cen transakcyjnych, które są już nieraz o ponad 20 proc. niższe od pierwotnie żądanych. Tymczasem to rzeczywiste transakcje kupna-sprzedaży kształtują ten drugi, realny świat, w którym mieszkania tanieją już od wiosny 2007, a nadmuchane ceny działek czeka istne załamanie.
Cały artykuł dostępny na blogu Bartosza Stawiarskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz